niedziela, 22 kwietnia 2018

KSIĄŻKA #1 (po przerwie): Rick RIordan "Big Red Tequila" (wyd. Galeria Książki)




Ta książka to odpowiednik tych wszystkich filmów akcji, które skwitować można słowem "Łubudu", nie odejmując niczego ich fabule. Jest tutaj intryga (i teraźniejsza, i z przeszłości), są jakieś postacie (które oprócz dwójki głównych bohaterów nie mają za bardzo żadnych cech charakteru), jest dość sporo dobrego humoru, jest rozwałka, jest trochę nadrabiania kompleksów.



Główny bohater, Tres Navarre, to oczywiście "bardzo macho" mężczyzna, mistrz tai-chi, który jednym ciosem umie powalić nawet największego przeciwnika (choć podoba mi się, że autor zwraca uwagę na fakt, że bohater, by być w takiej formie, codziennie musi ćwiczyć), który jednocześnie do wychowania fizycznego studiował... literaturę angielską (co nadaje mu posmak intelektualisty). Do tej pory bohater pracował jako "pozyskiwacz informacji" w kancelarii adwokackiej w San Francisco, teraz wraca natomiast do rodzinnego San Antonio. Będzie próbował rozwikłać tam zagadkę morderstwa swojego ojca i zejść się z dziewczyną swojego dzieciństwa, dla której porzucił Maię, bad-assową prawniczkę zarabiającą krocie, odnoszącą sukcesy zawodowe, niesamowicie inteligentną, piękną i seksowną. 

To w ogóle jest bardzo śmieszny motyw nie tylko w tej książce, ale w literaturze "rozrywkowej" pisanej przez wielu mężczyzn - wszystkie kobiety (piękne, seksowne, niesamowite, inteligentne) zawsze od razu lecą na głównego bohatera (który już taki piękny, seksowny, niesamowity i inteligentny nie musi być). Cóż, panowie-autorzy - przykro mi, ale to raczej tak nie działa. (Aczkolwiek dla porządku zauważam, że taki motyw pojawia się również np. w trylogii o Hubercie Meyerze Katarzyny Bondy, której nie polecam również z innych powodów).

Z uwag technicznych: trzeba przyznać, że ktoś tę książkę dość dobrze przetłumaczył, a potem zrobił korektę i redakcję. Nie byłabym jednak sobą, nie zauważając, że po hiszpańsku język hiszpański to "español", a nie "Español", i nie za bardzo wiem, skąd taki błąd. 

Co do samej książki: można ją przeczytać bez większych sensacji. Co więcej, nie wykluczam, że sama sięgnę po kolejne części - przyznaję, że zapałałam bardzo dużą sympatią do kota bohatera (tak dużą, że aż pamiętam jego imię, Robert Johnson), i mam jednak nadzieję na rozwinięcie wątku Mai (aczkolwiek zdecydowanie wolałabym, żeby olała aż tak niedojrzałego emocjonalnie bohatera, który nie umie docenić tego, co ma, niż do niego wracała, zwłaszcza że sama właśnie jest bad-assem). Poza tym bardzo "podoba mi się" sposób rozwiązywania konfliktów w tej książce - którego główną zasadą jest "po co rozmawiać, skoro można się pobić". A wszystko to osadzone w specyficznej teksańskiej scenerii. W pewien sposób jest to wszystko odprężające, jednak trafić musi na odpowiedni humor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz