sobota, 23 września 2017

KSIĄŻKA: Koszmar Mao, czyli Jung Chang "Dzikie łabędzie" (wyd. Znak)


Ostatnio zaczęłam bliżej poznawać literaturę non-fiction - reportaże, biografie, listy. Ten gatunek stanowi dla mnie genialną przeciwwagę dla ogromnej ilości powieści, które czytam zazwyczaj, i rozszerza moje horyzonty. Gdy pierwszy raz usłyszałam o Dzikich łabędziach, nieco się przestraszyłam - i jego tematyki, i objętości, i ciężaru gatunkowego. Postanowiłam jednak zaryzykować. I wiecie co? To była jedna z lepszych decyzji czytelniczych, jakie podjęłam w tym roku.



Babka autorki zgodnie ze starą tradycją miała zabandażowane stopy, a rodzice przeznaczyli ją na konkubinę generała. Matka stała się zaangażowaną komunistką walczącą o nowe Chiny. Jednak gdy razem z mężem zaczęli dostrzegać okrucieństwo Mao, oboje doświadczyli bezwzględnych prześladowań podczas Rewolucji Kulturalnej, byli torturowani i zostali zesłani do obozów pracy. Mała Jung dorastała jako Pionierka z Czerwoną Książeczką pod pachą, ale jako młoda kobieta zdecydowała się skorzystać z cudem nadarzającej się okazji i opuścić swój kraj na zawsze. Mieszkając w Londynie, napisała książkę, która pozwoliła zrozumieć światu, czym tak naprawdę są współczesne Chiny. [opis wydawcy]

Zacznę od jednej sprawy, która często jest w recenzjach niniejszej książki pomijana, a która jednak przy lekturze okazuje się kluczowa. Mianowicie: książkę Jung Chang czyta się wolno i z trudem, i to wcale nie dlatego, że została źle napisana (o tym, dlaczego ta książka napisana jest świetnie, więcej zaraz). Mi - przy moim naprawdę bardzo szybkim tempie czytania - zabrała ponad tydzień, co jest ewenementem. Dzieje się tak z kilku powodów: po pierwsze Dzikie łabędzie to cegiełka (640 stron! Wiadomo, że w godzinę się tego nie skończy), a po drugie opowieść ta ma bardzo duży ciężar gatunkowy. Czytamy tutaj o tragediach, których my - współcześni Europejczycy - nie umiemy sobie nawet wyobrazić, a które w opisywanych przez autorkę czasach i miejscu były czymś tak powszechnym, że nawet ich już nie zauważano, a tym bardziej się nad nimi nie roztkliwiano. Chang przedstawia też dzieje swoje i swojej rodziny w sposób niezwykle kompleksowy, często wspominając o wątkach pobocznych, które może, gdyby pisała beletrystykę, jakiś redaktor kazałby jej wyrzucić, ale które jako świadectwo historyczne są jak najbardziej pożądane, ponieważ rozszerzają pokazywany obraz również na inne perspektywy. I dzięki temu Dzikie łabędzie należą do książek, w które warto inwestować swój czas - bo oddadzą nam nasz wysiłek z nawiązką.




Chang snuje opowieść o swojej rodzinie, zaczynając od babci, która urodziła się w 1909 roku, wśród setek obyczajowych i społecznych ograniczeń. I choć na początku książki wydaje się, ze nic nie może zburzyć skostniałego, ale nacechowanego też pewną stałością porządku społecznego, po paru rozdziałach widzimy, że to tylko złudzenie: od tego momentu wszystkie dwudziestowieczne przemiany polityczne w Chinach (które były niezwykle intensywne) będą coraz bardziej wpływać na rodzinę autorki. Nadejście Kuomintangu bowiem zburzy ten porządek, jednocześnie wyzwalając u (przyszłych) matki i ojca autorki pęd ku komunizmowi. Walka komunizmu z Kuomintangiem (wygrana przez ten pierwszy) wyniesie do przednich szeregów rodziców Jung Chang, a następnie wewnętrzny chaos i paranoja szerzone przez Mao strącą całą rodzinę z piedestału. Dzikie łabędzie to nie opowieść z historią w tle. Ta książka to opowieść o historii, bo ta rodzina - tak jak miliony innych - tę historię w jakiś sposób stworzyły swoimi zachowaniami, ideologiami, nadziejami. (Często złudnymi - co widać w ostatnich dniach czy latach na przykład ojca autorki).

Jednocześnie są Dzikie łabędzie opowieścią o kobietach. O ich bandażowanych, krępowanych stopach, o braku możliwości rozwoju, o społecznych oczekiwaniach, o małżeńskich dramatach, o których nie można było nikomu opowiedzieć, żeby nie przynieść rodzinie ujmy. O straconych ciążach, ciężkich porodach, tęsknocie za swoimi dziećmi. O braku perspektyw innych niż dobre zamążpójście, o konieczności znalezienia męża. I o tym, jak wiele z tego męskiego świata w końcu spoczęło na ich barkach. 




W tym miejscu tradycyjnie wspominam o wydaniu, które pięknie prezentuje się na półce. Na cześć zespołu wydawniczego, głównie pani tłumaczki, która sprawiła, że całość brzmi logicznie i jasno, powinny być tworzone peany. Dzikie łabędzie były bardzo trudnym zadaniem - jest tutaj mnóstwo niuansów kulturowych czy związanych z językiem, które ciężko jest wytłumaczyć tak, by ktoś z zupełnie innego zakątka świata był w stanie je zrozumieć. Kocham też tę minimalistyczną, piękną okładkę.



Na koniec jedna uwaga: myślę, że już niedługo ta książka będzie pokazywana we wszystkich rankingach typu 10 najlepszych reportaży 2017 roku. Nie jest to opowieść łatwa, nie będziemy chcieli wyciągnąć jej w tramwaju ani kiedykolwiek, gdy będziemy zmęczeni. Jednak każdą minutę, którą w nią zainwestujemy, ona zwróci nam z nawiązką. Dlatego polecam ją bardzo jako sposób poszerzenia własnych horyzontów i jednocześnie po prostu świetną literaturę. Dla mnie to jest 10/10 i zdecydowany faworyt w kategorii zagranicznych reportaży tego roku.

Znajdź mnie też:

Za egzemplarz recenzencki książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz